Spośród tegorocznego zalewu filmów superbohaterskich, chyba najbardziej czekałem właśnie na „Suicide Squad”. Rok jest żyzny, jeśli chodzi o produkcje filmowe z gatunku, natomiast „Suicide Squad” ma obronić DC Comics, które dostało już niezasłużone manto od krytyków za „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. No i co z tego wyszło?
Film zaczyna się z dużym tempem. Widzimy jak Amanda Waller (Viola Davis) przekonuje do stworzenia projektu Task Force X, który miałby być wentylem bezpieczeństwa dla Ameryki i całego świata na wypadek, gdyby kolejny Superman, kolejny metaczłowiek okazał się być złoczyńcą. Ma to być drużyna zrzeszająca szumowiny z wyjątkowymi zdolnościami.
I w tym pojawia się pierwsze, co mi się spodobało – cały zarys fabuły i wprowadzenie postaci zostały przedstawione niezwykle dynamicznie – poznajemy wszystkich wyrzutków i zarys historii, jaka za nimi stoi oraz ich motywacje. Postaci, które są częścią Suicide Squad (jak w dalszej części filmu nazwano Task Force X) są praktycznie nieznane miłośnikom kina superbohaterskiego, a w uniwersum komiksowym też kojarzą ich raczej głównie wyjadacze. No może poza Harley Quinn i… Jokerem.
Najsłynniejsza komiksowa para superzłoczyńców została przedstawiona w odpowiedni, bardzo komiksowy sposób. Harley Quinn (niesamowita Margot Robbie) została wprowadzona do filmowego uniwersum z należytym przytupem i stylem. Świetna kreacja Robbie to (zgodnie z moimi przewidywaniami) jedna z najmocniejszych stron całego „Suicide Squad”. Miała jednak ułatwione zadanie, ponieważ w kinie dotąd nie było nam dane oglądać Harley Quinn, a Joker… Współczułem trochę Jaredowi Leto, bo wiedziałem, że jakkolwiek by nie wypadł, to będzie szczegółowo porównywany do Jacka Nicholsona i Heatha Ledgera. Miał więc tylko jedną szansę – musiał być inny, stworzyć tę kreację na nowo. Udało mu się to, przekonał mnie. Wątek Harley i Jokera w filmie, to jest naprawdę bardzo udane i urzekające love story.
W ogóle bohaterów lubi się z miejsca. Will Smith jako Deadshot absolutnie wymiata – praktycznie nie ma słabych momentów z jego udziałem. Cara Delevingne jako Enchantress jest prawdziwie demoniczna i w tym opętaniu szalenie zmysłowa. Diablo (Jay Hernandez) ma w całej historii większe znaczenie, aniżeli „ten ziomek, co mu ogień leci z rąk”. Boomerang (Jai Courtney) i Killer Croc (Adewale Akinnuoye-Agbaje) świetnie uzupełniają ekipę. Najsłabiej i nijako wypada Slipknot (Adam Beach), ale też szybko ginie – przepraszam, ale musiałem sobie pozwolić na jakiś jeden, mało istotny spoiler… 😉 Tak, to nie są Avengersi, ale ten skład naprawdę da się lubić.
Batman pojawia się bardzo epizodycznie (i w sumie dobrze – to nie jego historia), a jeszcze krótszy występ Flasha też jest miłym ukłonem w stronę fanów.
Filmowe DC zawsze miało pewne kompleksy w stosunku do Marvela. Ciężko im było osiągnąć tę lekkość, zwiewność i poczucie humoru, które cechuje wszystkie filmy z Avengersami chociażby. Tutaj natomiast nastąpił swoisty przełom – sama specyfika postaci i ich geneza sprawiły, że wreszcie można było przemycić tutaj trochę „śmieszkowania”. I muszę przyznać, że udało się to osiągnąć. Dialogi między bohaterami, czy też gagi sytuacyjne potrafią niejednokrotnie rozbawić i wnoszą trochę świeżego powiewu do „poważnego” uniwersum DC. Myślę, że warto na to zwrócić uwagę.
Niestety jednak nie jest do końca tak różowo. Chwaliłem dynamikę filmu, która trzyma tempo i zapewnia widzom naprawdę zacne kino akcji. Niestety do pewnej chwili. „Suicide Squad” zwalnia w pewnym momencie, dzięki znanej z trailerów scenie w barze. Ta niestety wbrew pozorom nic nie wnosi do fabuły, choć pewnie zamierzenia były zupełnie inne. Tak duża ilość postaci sprawiła, że ciężko zawrzeć w filmie historię każdej z nich. I uwidacznia się też inna bolączka – scenarzystom nie starczyło flow na rozpisanie wszystkich dialogów. Owszem, kilkukrotnie (nie tylko w tej scenie) zaskoczyły mnie, ale właśnie dlatego, że ktoś je spieprzył. Później, po scenie barowej, filmowi trudno utrzymać tę szybkość, którym mnie tak urzekł na samym początku.
Dodam jeszcze, że w ramach samej fabuły i jej zwrotów nie obyło się bez kilku klopsów, które wywołują reakcję „seriously?!” i ogólnie trącą myszką i ogranymi do granic motywami kina akcji.
Wiem, że mój głos utonie wśród lawinowo rosnących negatywnych recenzji, które zapoczątkowało amerykańskie Rotten Tomatoes. Zdaję sobie sprawę, że mogę być nieobiektywny, ponieważ wyczekałem się na ten film wiele miesięcy, zmieniając co rusz zdjęcie Harley Quinn na facebookowym cover photo. Chciałem Wam jednak powiedzieć, że wszystkie krytyczne opinie i recenzje mogą Was nastawić negatywnie i zepsuć przyjemność z naprawdę dobrego superbohaterskiego kina akcji.
P.S. Chciałbym podziękować Cinema City za zaproszenie na przed-przedpremierowy pokaz w ramach akcji #IMAXSquad. Nie da się ukryć – IMAX robi swoje.