Dzisiaj chciałbym Was zabrać w podróż do czasów moich licealnych lat, by pokazać jak kształtowała się w tamtym czasie moja świadomość muzyczna i gusta, czy jakkolwiek ludzie to nazywają. Ale by miało to jakikolwiek sens, pierwej musimy wrócić kilka lat wstecz. Jest to swoista sentymentalna podróż, więc jak coś, to clue tego wpisu znajduje się na dole w postaci licealnej playlisty, ale mimo tego zachęcam, by spróbować się zmierzyć z historią, którą mam Wam do opowiedzenia.
No więc (tak, pamiętam z czasów szkolnych, że nigdy nie zaczyna się zdania od „no więc”, ale…) w podstawówce miałem trzech kumpli imieniem Michał. Każdy jeden z nich był Michałem, straszne nudy. Wtedy smuciłem się nawet, że nie mam na imię Michał, ale później pojąłem, że w tym tkwi siła indywidualizmu i oryginalności. No bo mało kto miał na imię Marcin w naszej szkole, ale wtedy tego nie rozumiałem. Ale to nie o tym miało być przecież…
Wracając: w podstawówce byliśmy naszą prawie-michałową paczką fanami zespołu Queen. Kupowaliśmy kasety i (później dopiero, to było dawno – serio) płyty, czytaliśmy książki, oglądaliśmy filmy na VHS-ie. No i tak nauczyliśmy się bycia fanami. To była dobra lekcja, która wprowadziła nas w świat muzyki i zdefiniowała to, kim jesteśmy (no może poza jednym Michałem, który skończył ASP i został rzeźbiarzem – muzyka nie ma dla niego jakiegoś większego znaczenia).
Później zaczęły się czasy gimnazjum i dalszego odkrywania muzyki. Wspomnę, że wtedy nie było Internetu (w Polsce i w naszym środowisku) i Spotify i ogólnie cała muzyka to były tylko kasety i płyty. No i człowiek poznawał Pearl Jam, Red Hot Chili Peppers, Rage Against The Machine itp. No i różnorakie dinozaury: Led Zeppelin, Deep Purple i pochodne. Chodziło się do szkoły z plecakiem pełnym płyt, by się wymieniać i (nie daj Bóg!) nielegalnie przegrywać na kasety. Tak właśnie się zaczęło gimnazjum.
W pewnym momencie do naszej świadomości dotarła Metallica, a później – Slayer. I poszło…
Skończyło się na tym, że zostaliśmy metalowcami. I powiem Wam, że Slayer (SLAYER, KURWA!!!) to był naprawdę swoiście mały pryszcz w stosunku do muzyki, do której dotarliśmy wtedy. Ano skończyło się na tym, że słuchaliśmy Dimmu Borgir, Burzuma, Cradle of Filth, Emperora (miałem koszulkę! Sprała się po wielu latach), Dark Throne i wiele innych. Kwintesencja black metalu. A i gore death metalem nie pogardzało się: Cannibal Corpse, Six Feet Under – przy takiej muzyce jedliśmy śniadania.
No i mieliśmy też zabawę. Spotykaliśmy się w mieszkaniu kumpla w 6-8 chłopaków i puszczaliśmy sobie kawałek „The Arrival of Satan’s Empire” szwedzkiej grupy Dark Funeral. W skrócie: sieczka niemiłosierna. No i przy tym kawałku w pokoju średnich rozmiarów rozkręcaliśmy solidne i ostre pogo. Chodziło między innymi o to (poza samym pogo), by przewrócić któregoś ze współtowarzyszy. Tenże nieszczęśnik, który przewrócił się pierwszy i lądował na podłodze, był potępiony. Cała reszta skakała na niego krzycząc „SANDWICH”. Przegrany w grze, ten na dnie kanapki miał najgorzej – tego chyba nie muszę tłumaczyć. Guzy i obicia były na porządku dziennym – ta „zabawa” był naprawdę dosyć brutalna i momentami mogła być niebezpieczna, ale powiem Wam, że mimo wszystko wolałbym, by moje dzieci kiedyś w gimnazjum bawiły się w „sandwich”, a nie w „słoneczko”…
I tak upływały nam lata gimnazjalne. Ciężkie metalowanie. Wtedy koledze, który poszedł do tablicy nie rysowało się kutasów w zeszycie, ale pentagramy. No dobra, będąc zupełnie szczerym: kutasy z pentagramami. Ale w naszej podróży muzycznej poszliśmy dalej…
Do tej pory jednak wielką estymą darzę grupę Death, do której kawałków wracam po dziś dzień. Kiedy ich lider Chuck Schuldiner zmarł, to mieliśmy nawet zamiar z kumplem chodzić w żałobie, cali na czarno. Tyle, że i tak ubieraliśmy się na czarno…
Pod koniec gimnazjum poznaliśmy zgoła niebanalny i interesujący smak napojów takich jak „Cavalier”, „Patyk”, oraz „Kusząca Wisienka”. Te nowe doświadczenia skierowały nas dosyć mocno ku nowym horyzontom muzycznym. Zainteresowaliśmy się wtedy punk rockiem. Agrafki, przypinki, rozdarte jeansy i koszule. Wyobraźcie sobie – jak źle mogłem się czuć wtedy w nienagannym garniturze pod koniec gimnazjum? Straszne to było onegdaj, naprawdę.
Zaczęły się jednak lata licealne. Przejście od metalostwa do punkowania było dla mnie gładkie o tyle, że myślałem sobie o Acid Drinkers, którzy grali trash metal, ale mieli totalnie punkową duszę. Tacy patroni duchowi tej metamorfozy.
No ale zaczęło się: Dezerter, Włochaty, TZN Xenna, Sedes – słuchało się klasyki punk rocka. Wtedy też założyliśmy z kumplami pierwszą kapelę – Brudne Trampki. Udało nam się uciułać i zdobyć jakieś instrumenty. Nie umieliśmy grać na nich – to był przez chwilę problem. Nauczyliśmy się jednak co nieco na kawałkach Nirvany, którą coverowaliśmy (polecam – kawałki Nirvany są bardzo wdzięczne dla absolutnych nowicjuszy gitarowych). Moim popisowym numerem było śpiewanie „Strzelb z Brixton”, czyli coveru „Guns of Brixton” The Clash w wersji The Analogs. Na pierwszym koncercie Brudnych Trampek w Truskawce (zwyczajowa nazwa ówczesnego krakowskiego klubu „Strawberry”, gdzie obecnie mieście się Coyote Club) wyłączono nam prąd podczas koncertu. Management lokalu mianowicie się bardzo przeliczył z organizacją naszego występu.
Kiedyś w South Parku, w odcinku o organizacji w miasteczku hipisowskiego festiwalu, Eric Cartman grzmiał do Pani Burmistrz: „THEY’RE HIPPIES! THEY HAVE NO ANY MONEY!”. Z naszym koncertem było wtedy podobnie. Przybyli praktycznie sami nasi znajomi ze wszystkich możliwych krakowskich liceów. I inni ludzie szukający przygód. Wszystkich jednoczyło jedno – brak pieniędzy. No i (co najważniejsze…) do tego przybyła jeszcze masa podstarzałych punkowców z plant – prawie bym o nich zapomniał. Oni w ogóle przynieśli swój „prowiant”.
Po „karierze” punkowej, z czasem jednak poszukiwania muzyczne mnie i wielu moich znajomych skierowało dalej.
Zaczęło się stosunkowo niewinnie. Hasło: „The Velvet Underground”. Niby nic, a cieszy – jak to mówią. Otworzyliśmy się więc na indie rock, którego (na dobrą sprawę) wymieniony zespół był prekursorem (podobnie jak punk rocka i cholera wie czego jeszcze). Pomógł nam w tym nasz kumpel z klasy, który miał spory zasób płyt. To dzięki niemu mogliśmy słuchać Velvet Underground, Joy Division, Blur, Oasis, The Verve, The Strokes i wielu, wielu innych – indie rock, brit-pop i wszystko to, co miało stać się powszechnie popularne na całym świecie w niedługiej przyszłości. Natomiast z naszej miłości do The Pixies (między innymi) powstał później zespół The Moskitos. To była o tyle poryta faza, że docelowo mieliśmy śpiewać po hiszpańsku. W sensie: dokładaliśmy do polskich słów końcówkę „-os”, typu: „My sos Moskitos, my grajos superos muzykos, my sos zajebistos” (to fragment jednego z naszych ówczesnych utworów, naprawdę). Zamiast tego jednak staliśmy się poszukującym zespołem rockowym, który jednak szybko znalazł swój kres. Życie…
Bramy poszukiwań muzycznych w każdym razie zostały otwarte – poznawaliśmy coraz więcej. Hip-hop? Czemu nie! Pierwszy album Kalibra 44 to coś, co kocha chyba większość moich znajomych. Pierwsze albumy Fisza? Proste. Przecież ja cytowałem frazy z jego kawałków w smsach do dziewczyn (do tego w sumie chyba nie powinienem się przyznawać…). Łyknęliśmy hip-hop bardzo szybko. Wbrew pozorom z jazzem nie poszło wiele trudniej (o tym kiedyś pisałem tutaj).
No i muszę, co ważne dla mnie, wspomnieć mojego przyjaciela Stacha, który podkradał z domu płyty i to dzięki niemu poznałem Nicka Cave’a (który jest dla mnie jednym z najważniejszych artystów w moim życiu i niejako ukształtował mnie emocjonalnie), Morphine, jak i też zaraziłem się miłością do bardów pokroju Toma Waitsa i Boba Dylana.
Dalej rozpoczęła się też u nas miłość do elektroniki. Radiohead późniejsze, Portishead, Massive Attack – podwieczorek. Na kolację zaczęliśmy jeść drum’n’bass, dubstep (korzenny, rodzący się wtedy w gruncie rzeczy), a później już wszyscy wsiąkliśmy w Ninja Tune i wszystko, co oferowała ta fenomenalna wytwórnia.
Ale wtedy już był Internet wszechobecny. Każdy mógł znaleźć każdą muzykę, jaka mu się wyśniła. Mieliśmy już wtedy olbrzymie środki do poznawania nowej muzyki, a wciąż nie było nawet Spotify i innych serwisów streamingowych.
Jednak… ja bywam sentymentalnym draniem i jak wspominam sobie czasy tych napieprzanek z kumplami przy black metalu, to ściska mnie sentyment za czasami, kiedy człowiek musiał naprawdę się napracować, by zdobyć do posłuchania tę oczekiwaną płytę. Bardziej skupiała wtedy jego uwagę. Może by więcej w niej usłyszał niż teraz, kiedy po dwóch kawałkach rzuca ją w niebyt umysłu?
P.S. „Wzruszającą” refleksję mogłem sobie podarować, prawda? 😉
P.S. 2: Napisałem dużo, ale wierzcie mi, że mógłbym napisać kilkunastokrotnie więcej – zawsze dużo słuchałem muzyki, zawsze dużo poszukiwałem (tako też moi znajomi, skądinąd). By zdać faktyczną relację, musiałbym Wam opisywać tamte czasy niemal miesiąc po miesiącu. Ale może kiedy indziej…
NO I NAJWAŻNIEJSZE, playlista z muzyką lat licealnych: