Jak powszechnie wiadomo, mam fioła na punkcie filmów superbohaterskich i ekranizacji komiksów. Uwielbiam przysłowiowe majtki na rajtuzach, peleryny i maski. W tym kontekście X-Meni powinni sprawdzać się bezbłędnie, tymczasem jednak – mam z filmami dotyczącymi mutantów i ich konfliktów pewien problem. Coś gdzieś mi zawsze nie leży. Nie inaczej było w przypadku „X-Men: Apocalypse”. Dlaczego?
Teoretycznie wszystko jest w jak najlepszym porządku: supermoce, efekty specjalne, niekiedy naprawdę ciekawe genezy postaci. To w czym mutanci przegrywają jednak z Avengersami na podwórku Marvela, to dystans do samych siebie. „X-Men: Apocalypse” pełen jest patosu, zarówno w kwestii dialogów i (co częściej) monologów/przemów niektórych postaci, jak i przesadnej pompatyczności niektórych scen. I owszem – jest tu też dużo humoru i nawet udane żarty, ale daleko temu do naturalnej lekkości filmów z uniwersum Avengersów (jak choćby „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”). Ale po kolei…
Co my tu mamy? Po kilku przespanych tysiącleciach budzi się En Sabah Nur, znany też w księgach jako Apocalypse. Jest to pierwszy mutant, najpotężniejszy ze wszystkich, który dawniej królował i przez całe istnienie planety obrastał w kolejne moce i odradzał się w nowym ciele i… Dobra, wystarczy – chyba już wiemy o co chodzi. Zasadniczo chyba nikt nie spodziewał się też po tej fabule czego innego. Jak to w Biblii, tak tutaj Apocalypse zaczyna rekrutację swojej czwórki jeźdźców. Jego działania HR-owe wyglądają trochę groteskowe, a przemowy i nawijki, którymi raczy zarówno swoich sprzymierzeńców, jak i wrogów czasem naprawdę trącą przesadą – wspominałem o tym w poprzednim akapicie. No i En Sabah Nur potrzebuje jeszcze kogoś, by w pełni stać się potężny. Tyle odnośnie fabuły.
Co w tym filmie jest najlepszego? Quicksilver. Evan Peters idealnie sprawdza się w swojej roli, a z racji specyfiki samej postaci – sceny z jego udziałem są prawdziwym mistrzostwem. Po raz kolejny wykorzystano w pełni potencjał jego supermocy, jaką jest nadnaturalna prędkość. Podobnie jak zawsze cieszy ojciec Quicksilvera, czyli Magneto, ponieważ Michael Fassbender świetnie pasuje do tej roli, a moce Erika Lensherra polegające na kontrolowaniu metalu zawsze dają spore możliwości. No i chyba nic nie ucieszy bardziej Polaków jak to, że po akcji z 1973 r. Magneto ukrywa się w Pruszkowie i pracuje w hucie jako Henryk. Oczywiście mamy możliwość posłuchać Fassbendera, który uroczo kaleczy polszczyznę, ale trzeba przyznać, że bardzo się stara.
W filmie pojawia się absolutnie na siłę wepchnięty tu Wolverine – jest to miły ukłon w stronę fanów serii, miłośników Hugh Jackmana i postaci Rosomaka, ale za dużo możliwości wykazania się nie dano Jackmanowi. Całkiem sympatyczny przerywnik, ale też można go było sobie darować.
Wiecie co mnie jednak najbardziej zawiodło? Brak naprawdę udanych, porywających scen walki. Mam wrażenie, że wszystkie były krótkie, pourywane i… przegadane (czyli wracamy do meritum). Film ma pewne problemy z utrzymaniem dynamiki, spadkami tempa i spójnością scen akcji. Szkoda – to mogłoby go naprawdę uratować.
Nie zrozumcie mnie źle – i tak cieszę się, że mogłem zobaczyć kolejny komiksowy film akcji z superludźmi, ale można po prostu zrobić to lepiej. Zwłaszcza, że dwa tygodnie wcześniej wyszedł rewelacyjny „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”. W tym kontekście „X-Men: Apocalypse” wypada bardzo przeciętnie, ale i tak ucieszy miłośników gatunku. Jednak w wielu z nich pewnie pozostanie spore uczucie niedosytu…